* * * ja piszę wiersze ty piszesz wiersze on pisze wiersze wszyscy działamy dla wspólnego dobra w kraju zaczyna brakować papieru
|A. Makarow-Krotkow, ***, w: J. Czech, wdrapałem się na piedestał. nowa poezja rosyjska, Wołowiec 2013, s. 409.|
* * * ja piszę wiersze ty piszesz wiersze on pisze wiersze wszyscy działamy dla wspólnego dobra w kraju zaczyna brakować papieru
Scat
Mowa rodzinna niechaj będzie ostra,
żeby odkroić to, co niemożebne.
Czasami odjąć pysk lwa z twarzy osła,
Czasami wtańczyć się w karnawał zgrzebnie.
Pokroić zupę, żeby była postna.
Zaczekać, aż fajerwerk zblednie
I nikt nie doda sobie wzrostu,
depcząc kolegów. Nieprzyjemnie?
Mowa rodzinna niechaj będzie z ostu.
tak o tak
kiedy Bóg stworzył miłość nie pomógł większości
kiedy Bóg stworzył psy nie pomógł psom
kiedy Bóg stworzył rośliny nie wysilił się
kiedy Bóg stworzył nienawiść obdarzył nas produktem
powszechnego użytku
kiedy Bóg stworzył mnie stworzył mnie
kiedy Bóg stworzył małpę zdążył wcześniej zasnąć
kiedy Bóg stworzył żyrafę był pijany
kiedy stworzył narkotyki był na haju
kiedy stworzył samobójstwo miał doły
ale kiedy stworzył ciebie leżącą w łóżku
wiedział co robi
był pijany był na haju
w jednej chwili stworzył góry morze
i ogień
zrobił kilka błędów
ale kiedy stworzył ciebie leżącą w łóżku
musiał się spuścić na cały swój Święty Świat.
streszczenie
nie mam zamiaru mówić wierszem typu
pan cogito to pan cogito tamto
ani nawet zbiednieć tak jak zbiednieli
ci co pisali wiersze dla robotników
nie zależy mi na wdychaniu
smrodu holocaustu który nadal
unosi się w powietrzu tak naprawdę
chcę milczeć i wpatrywać się
w słońce uważnie i bez przerwy
tak żeby nie przegapić chwili
w której wygląda jak wrzos
ściśnięty twoimi udami
i za cholerę nie chce
skojarzyć się z czymś
ważniejszym
O rozczarowaniu
Gdy po pierwszych podróżach i pierwszych
rozczarowaniach wywołanych, jak sądziłem,
przez rozrośnięty ponad wszelką miarę przemysł
turystyczny donosiłem panu Orkuszowi
o prześwitującej spod wytartej podszewki
wszechświata banalności życia na Ziemi,
gdzie nawet najświętsze miejsca ludzkości
przekształcono w zestaw tandetnych dekoracji
ze sztuki przeznaczonej dla masowego
odbiorcy, tego Golema stworzonego przez
wykorzeniony z tradycji bezosobowy tłum,
co natychmiast podmywało półsenną codzienność
także rodzimych wiosek i miast, które wciąż
jeszcze z tamtych, ośmieszonych dziś centrów
kultury czerpały pożywne soki, pan Orkusz,
ku mojemu zaskoczeniu, jakby olśniony nowym
odkryciem i na krótką chwilę gwałtownie
rozbudzony, wypowiedział to od lat rozważane
zdanie, że nawet bez dawniejszego czaru świat
nie przestaje istnieć, owszem, jest intensywniej.
"Najważniejsze w jazzie jest coś, czego ludzie nie rozumieją, a mianowicie: w jazzie nie chodzi o to, co grasz, ale jak to grasz. Materiał jest nieważny, może pochodzić z różnych źródeł - z twojego umysłu, z twojej duszy i serca. Jeśli więc grasz jakąś piosenkę, jest ona częścią ciebie, częścią tej muzyki. Ale sam jazz jest pewną koncepcją. To nie tylko repertuar - to sposób działania, sposób myślenia."
Finalna refleksja i warzenie win pod nieobecność instancji odbywa się najpewniej w zaciszu pieleszy, na których ląduje ostrze szafotu wzniecając zmieć pierza, co tak lubimy w kinie familijnym, czereda rozbiega się w popłochu, ukochani wikłają się w pieszczotach, po długiej rozterce spowodowanej wojną, wrócili na stare śmieci, będą się grodzić, później idą napisy, ale nigdy nie dowiadujemy się, co też było dalej z historią kolejnych rozczarowań, gdyż arbitralny gest oszczędził nam uczucia nieprzyjemnego zawodu, jaki zawsze pojawia się w obcowaniu ze sztuką wyczerpującą nasze życie do cna, ono nigdy nie sięgało tych sznurówek, chlapa po wyjściu z kina, chlapa po wejściu do mieszkania, przemoczone drewniaki, jak inaczej o tym mówić, pochowane w nurcie zmierzchu cienie wołają cienie, do późna sterczę przed oknem, maluję wariantywną mapę mórz, topię kontynenty, zamyślam ciekawe rozwiązania dla półkul, zwracam się do siebie, oczy mam szkliste, ale nie wydaje mi się, żeby mogło w nich coś jeszcze się ronić.
Tachymetria
E.
Kiedyś te domy przejdzie wiatr
szyby nabiegną tęczą jak wodospad
obudzimy się w zimnych pokojach
zdjęcia sfruną ze ścian i rzecz
nie przyzna się do rzeczy i głos
załamie się gdy cyfry na tarczach
zamienią się miejscami
teraz tak jest że mamy wiatr
niech już zostanie na zawsze
I na czworakach poszukamy starych
listów i jak pajęczyna będzie czas
na mojej twarzy jak zetlałe płótno
farba na twoich palcach Uważaj
nie skalecz się Pleśń jest dobra
siwy chleb pajęczyna i słońce
A słońce wejdzie po schodach
i wyskoczy przez wybite okna
teraz tak jest że mamy blask
niech już zostanie na zawsze
A życie będzie nocą na horyzoncie
łuną otoczoną pierścieniem neonów
i autostrad Saturn Dziecko bez tchu
przybiegnie nad krawężnik W oczach
błyśnie aureola z aut więc wróci
żeby nam śpiewać nowinę lecz my
będziemy przetrząsać pola i pleść
szare ogniska z folii
teraz tak jest że mamy mróz
niech już zostanie na zawsze
Czujesz ten błysk w węźle gardła?
To czułość Już nic nie pamiętam
Słońce leci z zachodu na wschód
stawia nam włosy na głowie i robi się
tak ciepło wyciągnij dłonie
W te domy w końcu włożą dynamity
i obłok będzie jak wzruszenie ramion
popielaty upadek jak ukłon
teraz tak jest że mamy strach
niech już zostanie na zawsze
Zhou Chunya, Green Dog |
Nienawidzić jest niedobrze, ale dopiero jak mi powiesz kogo, mogę naprawdę powiedzieć, czy to dobrze czy źle. Niektórym daje to energię wprost od boga wojny, spadającą na figurę człowieka, aż ta się rozmywa. Można się jednak w końcu zestarzeć, nienawidząc. Można tak dla zabicia czasu, ale ten ucieka na sam nasz widok.
o łazarzu latającym
wśród przewodów leżących na hałdach
w składzie węgla, na biegnącym przez las
nasypie kolejki wąskotorowej - może
tam. (jeszcze wędrują tam zmarli,
a oni zawsze mieli więcej imion,
niż mogli unieść, niż mogliśmy
dać.) odpoczywając od ziemi,
zawsze się ją wezwie. nawóz rzucony
na pola, gdzie sterczały trzciny -
niechciany okruch kości czy implantu,
który znaliśmy już - już przybywało
ciała nie mniej niż utraty. zobaczysz:
łazarz żyje. przebywa w powietrzu.
liczy je - przewrócony,
z bryłą prochu w ustach. tam
go całuj
zimowe porządki
zmarły to ciało, w które wchodzi
bóg, żeby się przespać. otacza go
mroźna, grudniowa noc, owija
pociąg zatrzymany w polu, kobiety
z latarkami na czołach - małe
kwadraty z mosiądzu i szkła, trzęsące się,
jak gdyby miały w środku ważkę
lub nasienie. przez mrok
przechodzą naraz - modlitwy i wycie, diakoni
z seminarium niosą respirator
i biblię. i talerz, i łyżkę,
i gąbkę. nigdy się nie dowiedzą - zmarły to ciało,
które jest już czyste. po bogu sprząta
ziemia, od tego ją ma
Juan Gris The letter |
Zwykła piosenka
Jedni mówią że dziecko płacze nad całym życiem które je czeka
jedni mówią że liście są zielone bo nieźle to wygląda na niebieskim tle
jedni mówią że trawa się kołysze ponieważ słyszy instrumenty ziemi
jedni mówią że urodziliśmy się po to żeby płakać
•
Jedni mówią że słońce raz do roku się przybliża bo chce być niedaleko nas
jedni mówią że wody się podnoszą żeby mu wybiec na przeciw
inni mówią że to księżyc jest naszą matką, ma mére
•
Jedni mówią że ptaki nad głową to kaligrafia: każde dziecko uczy się
słownictwa w domu"
jedni mówią że ziemia oraz język są ojcem
jedni mówią że ta ziemia nie jest nasza
jedni mówią że z czasem się podniesiemy żeby jej wybiec naprzeciw
•
Jedni mówią że istnieją te trzciny te dopływy te gęsi i to sitowie
•
Jedni mówią że pieśń gołębicy jest symbolem myśli
jedni mówią że piorun jedni że elektryczne światło jedni mówią że
rodzeństwo jest
•
Jedni mówią że prąd w ścianie to grunt
jedni mówią że na ciele system nerwowy się nie kończy
jedni mówią że to ciało się nie kończy
•
Jedni mówią że piękno to czyjeś widzimisię jedni że w jedni piękna
co nieco jest nasze jedni mówią że piękna nie ma jedni że prawdy
•
Jedni mówią że grunt stabilny jest
inni że ziemia jest okrągła
dla jednych to byle kamień
ja mówię że ziemia jest porowata i przewracamy się co rusz
•
Jedni mówią że pierścienie światła jedni mówią światło to fala
jedni mówią że ono ma swój ciężar lub też że nie jest bez wagi
•
Jedni mówią wszystkie z tych rzeczy jedni zaś nie mówią
jedni mówią że żywot pszczelarza to nie dla nich
jedni mówią że wyłącznie żywot pszczelarza jest dla nich
jedni mówią proste rzeczy że są same tylko proste rzeczy
•
Jedni mówią "po bożemu", jedni że "ujdzie
jedni mówią że owszem potrzebujemy jakichś form
jedni mówią że formy to rzeczy proste jedni mówią że niebo jest formą
czegoś co jest proste
•
Jedni mówią molekularna jedni otwarta inni porowata jedni niebieska
jedni mówią miłość jedni światło jedni ciemność jedni niebo
DO ŚLIMAKA
Jeżeli "zwięzłość stanowi o wdzięku stylu",
nie brak ci jej. Kurczliwość jest zaletą,
podobnie jak zaletą jest skromność.
W stylu cenimy
nie nagromadzenie szczegółów,
które mogłyby go przyozdobić,
i nie przypadkową udatność,
jaka towarzyszy rzeczy dobrze powiedzianej,
ale ukrytą zasadę:
w braku stóp - "metoda wnioskowania",
"znajomość zasad"
w ciekawym zjawisku twojego potylicznego rogu
Casabianca
Miłość to chłopiec, co na płonącym pokładzie stał
i usiłował recytować: "Chłopiec stał na tym
płonącym pokładzie". Miłość to syn
co stał i się jąkał
kiedy biedna łódź w ogniu szła na dno.
Miłość to zawzięty chłopiec, łódź,
nawet płynący żeglarze, którzy na
szkolną katedrę by chcieli, ba,
lub pretekstu, aby stać
na pokładzie. I miłość to chłopiec, co pali się.
Ponad 2000 ilustracji i kompletny skorowidz
Takie powinny być nasze podróże:
serio, godne grawiury.
Siedem Cudów Świata wygląda marnie
i cokolwiek swojsko, lecz te inne sceny,
niezliczone, choć równie smutne i martwe,
są obce. Często Arab siedzący w kucki
lub grupka Arabów - najpewniej knujący
spisek przeciw naszemu Chrześcijaństwu,
kiedy inny, z boku, wyprostowaną ręką i dłonią
wskazuje ten Grób, tę Jamę, ten Grobowiec.
Gałęzie daktylowych palm przypominają pilniki.
Brukowany dziedziniec, gdzie jest wyschła Studnia,
wygląda jak diagram, murowane wodociągi
są wymownie puste, ludzka sylwetka
ginie na horyzoncie historii czy teologii
razem ze swym wielbłądem albo wiernym koniem.
Zawsze ta cisza, ten gest, punkciki ptaków
na niewidzialnych nitkach ponad Miejscem,
albo dym solennie ciągnie w górę, też na nitce.
I naturalnie cała stronica lub strona złożona
ze scen w prostokątach biegnących diagonalnie
albo w kółkach na tle szarych kropek,
naturalnie ozdobny owal bezlitosny,
wciągnięty w sploty figuralnego inicjału -
pod dłuższym spojrzeniem idą wyraźnie w rozsypkę.
Oko jak ciężarek spada w głąb przez linie
wykreślone przez rylec, roztargnione linie
jak zmarszczki na piasku,
centryfugi burz, odcisk bożego palca pod lupą,
na końcu boleśnie rozjarzone
wilgotną, pryzmatyczną bielą i błękitem.
Przy wejściu w cieśninę pod St. Johns
wzruszające beczenie kóz doszło na pokład statku.
Na chwilę się pokazały, rude, skaczące po skałach
w trawach skąpanych we mgle i żółtych narcyzach.
A pod Św. Piotrem wiał wiatr i słońce świeciło w amoku.
Z werwą, poczuciem celu kler maszerował rzędami,
rysując sieć czarnych linii na placu, jak mrówki.
W Meksyku martwy człowiek leżał
pod niebieską arkadą; martwe wulkany
skrzyły się jak wielkanocne lilie.
Szafa bez przerwy grała „Ay, Jalisco!”
A w Volubilis były piękne maki
rozsadzające mozaiki; tłusty cicerone puszczał oczko.
W porcie Dingle na przeciąg złotego wieczoru
gnijące krypy wystawiły swój przemokły plusz.
Angielka lała herbatę, informując,
że księżna spodziewa się dziecka.
A w burdelach Marrakeszu
małe, dziobate prostytutki
przynosiły tace z herbatą na głowach
i pokazywały taniec brzucha, przypadając
do naszych kolan, nagie i rozchichotane,
prosząc o papierosa. To gdzieś w tamtej okolicy
widziałam coś, co wystraszyło mnie najbardziej :
Grób święty, z wyglądu nieszczególnie święty,
jeden z wielu pod stromym, kamiennym baldachimem
otwartym jak dziurka od klucza na wiatr różowej pustyni.
Otwarty, zapiaszczony, marmurowy żłób, pokryty
rytymi egzortami, pożółkły
jak sztachety krowich zębów;
w połowie wypełniony pyłem, już nawet nie pyłem
po biednym pogańskim proroku, który zmarł.
Khadour w swoim ładnym burnusie patrzył się figlarnie.
Wszystko tylko złączone właśnie „i" i „a”.
Otwórz księgę. (Pozłota schodzi z krawędzi
stron i zapylają się opuszki palców.)
Otwórz ciężką księgę. Czemu nam umknęło
to stare Narodzenie, gdy można było oglądać? -
uchylony mrok i skały tryskające światłem,
nieporuszony i niespieszny płomień,
bezbarwny, bez iskier, spokojnie sycący się słomą,
a w głębi uśpioną rodzinę pośród miłych zwierząt -
i w oniemieniu patrzeć, wypatrując niemowlęcy wzrok.
TA JEDNA SZTUKA W sztuce tracenia nie jest trudno dojść do wprawy; tak wiele rzeczy budzi w nas zaraz przeczucie straty, że kiedy się je traci – nie ma sprawy. Trać co dzień coś nowego. Przyjmuj bez obawy straconą szansę, upływ chwil, zgubione klucze. W sztuce tracenia nie jest trudno dojść do wprawy. Trać rozleglej, trać szybciej, ćwicz – wejdzie ci w nawyk utrata miejsc, nazw, schronień, dokąd chciałeś uciec lub chociażby się wybrać. Praktykuj te sprawy. Przepadł mi gdzieś zegarek po matce. Jaskrawy blask dawnych domów? Dzisiaj – blady cień, ukłucie w sercu. W sztuce tracenia łatwo dojść do wprawy. Straciłam dwa najdroższe miasta – ba, dzierżawy ogromniejsze: dwie rzeki, kontynent. Nie wrócę do nich już nigdy, ale trudno. Nie ma sprawy. Nawet gdy stracę ciebie (ten gest, śmiech chropawy, który kocham), nie będzie w tym kłamstwa. Tak, w sztuce tracenia nie jest wcale trudno dojść do wprawy; tak, straty to nie takie znów (Pisz!) straszne sprawy.
PIOSENKA - Dokąd? - ten, co się strat strzegł, wołał temu, co w świat szedł - Niech cię Bóg ma w opiece, kiedy piece zapłoną, Tam w dolinie śmietnisko snuje smrodu sieć niską, A kto wytrwa - ta wyrwa wnet go wchłonie jak łono! - Czy ty wiesz - ten, co martwiał, pytał tego, co fart miał - Że zmierzch zmiesza ci kroki w czas przepastnej przeprawy, Choćbyś stąpał starannie, pod podeszwą nie granie Granitowe czuć będziesz lecz nietrafny trakt trawy? - Co to? ptak? - ten, co tchórzył, temu rzekł, co w rytm tchu żył - Kształt, co skrył się w splątaniu plam platanów za tobą - Czy jest zwidem, co zwinnie, bez wahania wychynie? A ta skaza na skórze - horrendalną chorobą? - Byle gdzie! - ten, co w świat szedł, temu rzekł, co się strat strzegł, - A ty - nic! - ten, co fart miał, odparł temu, co martwiał, - Twoją! - ten, co w rytm tchu żył, rzucił temu, co tchórzył, Gdy ich wszystkich, gdy wszystkich ich zostawił za sobą.
"O where are you going?" said reader to rider, "That valley is fatal when furnaces burn, Yonder's the midden whose odours will madden, That gap is the grave where the tall return." "O do you imagine," said fearer to farer, "That dusk will delay on your path to the pass, Your diligent looking discover the lacking Your footsteps feel from granite to grass?" "O what was that bird," said horror to hearer, "Did you see that shape in the twisted trees? Behind you swiftly the figure comes softly, The spot on your skin is a shocking disease." "Out of this house," said rider to reader, "Yours never will," said farer to fearer, "They're looking for you," said hearer to horror, As he left them there, as he left them there.
[Na otwartej autostradzie]
Na otwartej autostradzie
gdzie śmierć ochoczo pędzi
w świetle słońca a o czwartej olbrzymie przęsła
rzucają cienie swych łuków
na przystań dowiaduję się
o niewierności Portorykańczyków
i podłości Żydów
z ust irlandzkiego taksówkarza
to dobrze że jest nas tak wiele rodzajów
w ten sposób śmierć będzie miała wybór
a może nawet będzie wolała
tego co rzuca pierwszy cień dnia
na tych którzy próbują dożyć zmierzchu
[1 stycznia 1960]
Szerokość poetycka zero
Może właśnie takim ktoś cię pokocha,
zawiesił głos w tunelu. Lecz myśl
pomknęła górą przez hałas rozjazdów
a nasze ciała powlókł skafander
snu, nabraliśmy szybkości i serce
zakołysało się w gardle jak łza
gdy nastawnie, hangary, neony,
krwotok detali w pociemniałych oczach
błyskał za nami jak warkocz komety -
jakiś bóg tam pracował po wszystkich godzinach.
- To książki palą się w rękach - krzyknął X, a
ja: - Czy ktoś poprosi mnie jeszcze o przedmowę
do książki telefonicznej tego miasta? - A Z: -
Prędzej o posłowie. - I nikt nie odnajdzie
pod tą szerokością nas lekkich niczym
pośpiech światła w tunelu, owal
lampki na jego bezimiennym grobie?
Na końcu światła jest tunel.
7
...stronami deszcz, stronami pogoda...
(ze starego kalendarza)
Stronami deszcze stronami pogoda
stronami czarno stronami zielono
stronami stepy a stronami woda
może różowo może purpurowo.
Stronami choro a stronami zdrowo
stronami śmiesznie do łez czasem śmiesznie
czasami pod nogami a czasem nad głową
czasem na Marszałkowskiej a czasem na Lesznie.
Czasami w twoim ręku czasem w moim słowie
czasami na Stawisku czasem na Sycylii
czasem na ciemnej stronie lub w jasnej połowie
czasem wszystkich oszuka najczęściej nikogo nie zmyli.
gdzieś, gdziem nigdy nie dotarł, w szczęśliwie odległym od wszelkich doznań miejscu, trwa cisza twych oczu: w najkruchszym z twoich gestów jest coś, co mnie otacza, czego dotknąć nie mogę, bowiem jest za blisko najlżejsze z twoich spojrzeń łatwo mnie otworzy, chociaż zamknąłem się jak palce zwarte w pięść, płatek po płatku rozwierasz mnie zawsze jak Wiosna co (z tajemniczą wprawą) rozwiera swą pierwszą różę a jeśli zechcesz zamknąć mnie, ja wraz ze swoim życiem zatrzasnę się przepięknie i gwałtownie, jak gdyby kwiat w swym wnętrzu wyobraził sobie śnieg, który skrzętnie sypie wszędzie wokół; żadna z rzeczy widzialnych nie zdoła dorównać mocy twej natężonej kruchości: jej tkanki zniewalają mnie barwą swoich krain, każde tchnienie wydając z siebie na śmierć i na zawsze (nie wiem, co ty masz w sobie, co tak wszystko w krąg otwiera i zamyka; tylko coś we mnie mi wróży, że głos twych oczu głębszy jest niż wszystkie róże) i nikt, nawet deszcz, nie ma takich drobnych rąk
Nadzieje związane z mikrokredytami jako narzędziem polityki rozwojowej Ugina się asfalt w upale. Migocą prężne uda na rowerach. Na chodnikach, o włos. Liście z górnych gałęzi drzew puszczają zajączki na szorstkie trawniki. Słowa nie popchną dziś rzeczy ani odrobinę. Atomy rozedrgały się i nie ustoją w miejscu. Z niezmąconym entuzjazmem trzy kaczki wskakują na zielony kożuch z rzęsy, wybiegają z powrotem na brzeg. I znowu. Drobiny wody wokół fontanny zagarniają kawałki światła i unoszą je. Niekończący się korowód mikroplanet tęczy. Chóry hadronów leptonów, rozpylonych w powietrzu, dziś unisono. Odrzuć kule i idź. Odrzuć prawą kulę, ulubionego boga, i idź. Odrzuć lewą kulę, dobranego towarzystwa. Odrzuć kulę ulubionej idei, nawet gdyby miał nią być brak idei. I idź. Piękna wmieszanego w dzień nie braknie. Idź. Jeszcze doczekasz się orzeźwienia, dopełnienia twardych świateł cieniem*. * Pyszczki piersi wyciągną się do pieszczących dłoni.
Porumbescu szoruje Bo ja się jaram pustką, Miłosz, zawsze się jarałem. Jako chyba jedyny na podwórku. Pustka jako nieograniczona pełnia możliwości. Zacumować ustami przy złotych brzegach pustki, dać nurka. Dobrze, że pustka mieszka na parterze. Inaczej skręcałbym sobie kark za każdym razem, kiedy wpadam w ekstazę i w nieunikniony sposób wypadam przez okno. Tak, to tylko szoruję beton.
Trzy puste wiersze Śmierć Że się przepisze na drugą stronę światła, na których stoją kierowcy śmieciarek i bez tego ślepi? Że się obróci nominał w kruszec? Nie wiem. Mój narrator dokonał samospalenia. Nagi, złuszczony, leży pode mną jak swój cień, a ja znowu odpowiadam za niego. Ptactwo Pamiętasz piec kaszlący od framug i zwózkę drewna na oczach piekieł? Bo nie pamiętasz. I nie ma świadków, chyba że ptactwo twoich kominów: gawron polaczek i kawka żydziak. Historia Sączyć jad, kształtować widmo. Poić zgorzel w kośćcu żeber. Tracić pamięć przez opór do dni. Pobierać pamięć do oporu żeber. Wypierać widmo, które niesie ulgę. Wreszcie historia: trzy puste kubły.
3 x 4 wrócił mróz i ściął kryształy na gałęziach. teraz to są moje jedyne klejnoty. brylantowe i srebrne ścieżki, lśniące kamienie, jak w drogocennych weneckich drzewkach tu, pod blokiem. kobieta i mężczyzna szuflują świeży śnieg w oślepiającym świetle odbitym od białej płaszczyzny. dostały mi się klejnoty na gałęziach ale każde świństwo, zaniedbanie, wszystkie przeszłe szwindle mam już na twarzy wyciśnięte buciorami w śniegu, nie wyszufluje tego nikt.
Fotoshop Acropolis
Ilu trzeba słów, żeby powiedzieć: cztery
maki zakwitły w szczelinach jakiegoś
boga? Co trzeba przemilczeć ze względu na kadr?
Mądre drzewo, szorstkie pomarańcze
jak planety dla twojego słońca, Słońce,
cztery iskry, czy one są z ciebie? Zaczekaj
na mnie. Lekki osad czasu
na tych kamieniach, jak kurz, który już nie
pobrudzi żadnych bosych stóp. Zaczekasz?
Będę niewidzialna. Jeden ci przyniosę
popękany raj.
Wiersz
Co niby z tego wyszło?
Na niby poranki,
w opuszczonym osiedlu,
w mokrej pościeli,
z nudnościami, uśmiechnięty
jak hologram prosiłem o warzywa,
w kiosku pod apteką działał demon,
dostawca paszy, praktyk surowych manier,
tyle pamiętam.
Poszedł do ziemi, jak widły w wykopki,
zupełnie za frajer, żona mamrotała
przekleństwa nad trumną,
dziecko to był mój kolega od fajek,
tyle pamiętam.
Zdarzało się oglądać zmierzchy
z dachów wieżowców,
rosnąć w glebie nieba,
zjeżdżać po klatkach, w karnawał hodowli,
z której wyszedł wprost na ludzi i
naturalnie poległem,
przy pierwszym kontakcie,
tyle pamiętam.
Wiersz mi świadkiem.
15 Spadając jak kometa na żyzny grunt, nie czułem chłodu. Czas grał trach trach, śmiertelność gwiazd nieco zbijała z tropu, dla mnie cały ten hurt - że tak się wyrażę - lecz to za wiele, więc kiedy wreszcie spadłam, przyszło podzielić się sobą, bo tylko na ciałach ciąży ta zdolność, by praca ducha mogła tryskać z piersi i nazwać i ogrzać skostniałe słowniki.
Ballada VII
Wylało się na nas piekło, żegnaliśmy życie,
dział znaczeń chciał się ustatkować – nie w porę.
Procedura poznawcza zdążyła skoczyć
z dachu biblioteki idiomów. Tylko księżyc stał spokojnie,
że aż strach. Żegnaliśmy się z życiem
wzięci z trzeciej ligi konfiguracji doświadczenia,
tęsknota do pełni nie znikała, piekło uśmiechało się
na zawsze. Zaskoczeni zerwaniem kontraktu
widzieliśmy rachowanie kości,
w archiwach niedoszłe życie
próbowało zostać jakimś rozwiązaniem.
Mam w sobie wojnę, oczywiście Co dziś na talerzu adaptera? Zabrali mi talerz, zabrali adapter. Mam za to magnetofon i oldschoolowo słucham kaset. Myszkowski (Monstrum Całości) ze Sparagmosa ma w sobie wojnę; ja też mam, podobno wodnik się gryzie ze skorpionem. Połowa lat 70-tych XX wieku: Thin White Duke i nazi odpał Gainsbourga (Rock Around
the Bunker). Choć i tak: I ♥ Serge, koniecznie. Więc co z tą wojną?
Sonet o słońcu
Ta wrzawa na rzece,
ten huk i trzask:
to pęka lód, tak
przełamują się sezony.
I czas się ma na rękach,
człowiek tuli się do czasu.
Więc chce się stać w ogrodzie, liczyć
kroki słońca, kreślić
jego trasę. Krok w krok,
o krok za słońcem:
biec, iść lub płynąć.
A dokąd płynąć? Nie wiem.
Ale płynąć – z prądem, w dół,
z liściem, gałęzią, drzewem.
[słońce szum] ◦ słońce szum słońce gorące z dłońmi splecionymi na karku żyjemy pod twoją ścianą i kochamy cię na siedząco sam na sam z tobą zamykając oczy ze stopami w twoich białych wodach widzimy złoto i fiolet stajemy się wielkim brzęczeniem w smudze głosów i nie mogłoby już być lepiej gdyby nie nadchodził wieczór nieobecność uzbrojona po zęby śmierćprzeł. K. Rodowska